Kate jest typową nastolatką. Mieszka u swojej ciotki w Londynie i wiedzie spokojne życie. Pewnego dnia staje na progu tajemniczego sklepu pełnego czarodziejskich przedmiotów, od właścicielki którego otrzymuje Księgę Luster. Dziewczyna rzuca miłosny urok na przystojnego Jonathana, lecz czar skutkuje zupełnie inaczej, niż by tego oczekiwała. Kate trafia do Jaaru, krainy zamieszkanej przez magiczne stworzenia. Fion jest ferem, baśniową istotą. Jego stosunki z ojcem są coraz gorsze, podczas kłótni opuszcza dom, by odnaleźć przypisaną mu czarownicę. Wpada w ręce niebezpiecznej nimfy Erato i przez swoją naiwność wprowadza do świata magii wielki zamęt. Tymczasem w Londynie ciotka dowiaduje się, że ze sklepu pani Selene zniknął magiczny kamień o potężnej mocy. Czy uda się go odnaleźć? Jak Kate, początkująca wiedźma, poradzi sobie w świecie Jaaru, mając u boku ekscentryczne fery i wyniosłego jednorożca? I co tak naprawdę skrywa plan nikczemnej Erato?
Tak dobrze wydanej powieści fantastycznej już dawno nie widziałem. Okładka jest niesamowitym doznaniem estetycznym – bardzo klimatyczna, wyważona i obiecującą czytelnikowi ciekawą książkę. A poprószona brokatem wygląda jeszcze bardziej magicznie, naprawdę ciężko oderwać od niej wzrok. Ale wspaniała szata graficzna to chyba jedyne, co mnie w „Księdze Luster" zachwyciło, bo jeśli chodzi o to, co kryje się w środku, nie można powiedzieć zbyt wiele dobrego. Na pewno jednak powieść się czyta szybko, co jest po części zasługą dużej czcionki, a po części prostego języka, jakim opowiedziano historię Kate i Fiona. Ogólnie jednak jest to pozycja, która pozwoliła mi docenić, jak cudowną umiejętnością jest szybkie czytanie. Nie chciałem bowiem zostawiać tej książki niedoczytanej, do samego finału łudząc się, że a nuż akcja zrobi się ciekawa.
Wierzcie lub nie, ale byłem święcie przekonany, że Adam Faber to autor zagraniczny. To dlatego, że bardzo ciekawie i realistycznie nakreślił Londyn, a bohaterowie ze świata ludzi są Anglikami, co wyraźnie przejawia się w ich życiu codziennym. Stąd zrodziło się w mojej głowie pytanie, dlaczego przetłumaczono tak słabą książkę. Szukam tłumacza, a tłumacza nie ma. I wtedy doznałem olśnienia! Wtedy też bardzo przesadzonym wydało mi się stwierdzenie, że „Gdyby Harry Potter był dziewczyną, nazywałby się Kate Hallander!", a to ze względu na fakt, że obie serie osadzone są w całkiem innych klimatach, nie wspominając już o tym, jak blado wypada papierowa Kate przy uwielbianym przez miliony Harrym – bohaterze, jak to się mówi, pełnokrwistym.
Tak, Kate Hallander to wyjątkowo nieudana kreacja literacka. Pomimo iż dziewczyna ma siedemnaście lat, zachowuje się tak infantylnie oraz irracjonalnie, że gdyby narrator nie określił jasno jej wieku, dałbym jej maksymalnie trzynaście lat. O jej niemal już dorosłości bardziej świadczą wysokie koturny niźli podejmowane decyzje. Podąża za obcym mężczyzną wyprowadzającym ją z ciasnego pomieszczenia (nie chcę mówić, co to za miejsce, żeby nie spojlerować), którego podejrzewa o nienajlepsze intencje, tylko dlatego, że jest przekonana, iż w każdym innym miejscu ma większe szanse na przetrwanie. Nie zwraca tylko uwagi na fakt, że tam, gdzie się znajduje, jest bezpieczniejsza. Ciekawe jest też to, że otrzymując od obcej kobiety księgę czarów, nie waha się zbyt długo, odnajduje interesujące ją zaklęcie i stara się je wypełnić co do joty. Stara, bo różową nić zastępuje sznurówką, a czerwoną świecę uzyskuje, przemalowując białą czerwonym flamastrem.
Żeby Kate nie była samotna, inni bohaterowie również nie zawierają w sobie żadnej głębi, niczego co pozwalałoby na uznanie ich za choćby odrobinę autentycznych. Jonathan pojawia się nie wiadomo skąd, nie bardzo też rozumiem w jakim celu. Chyba wyłącznie po to, by siedemnastolatki mogły wymieniać takie zdania:
– (...) W każdym razie zostawiłam tu stringi i chcę je odzyskać.I tak dalej. Albo mam dziwnych znajomych, albo po prostu żadna nastolatka nie powiedziałaby czegoś podobnego. Nawet swojej przyjaciółce. A skoro o przyjaźń już zahaczyłem, to muszę powiedzieć, że relacja między Mel a Kate jest zatrważająco sztuczna i nie chodzi już o to, że obie zachowują się wyjątkowo infantylnie jak na swój wiek (jeśli jedna rzuci obelgą w drugą, jest to dobry powód do śmiertelnego obrażenia się). Po prostu brakuje między nimi czegokolwiek, co pozwoliłoby uwierzyć, że naprawdę się przyjaźnią, chociażby kilku wspólnych sekretów. Miałem wrażenie, jakby w ogóle słabo się znały, co wzięło się stąd, że sam czytelnik niewiele o nich wie, a poza tym Mel występuje bardzo rzadko w całej fabule.
– Stringi? A więc wy...?
– Nie. (...) Wiesz, wytworzył się w nas żar namiętności, niesamowity ogień, który spalał mnie i jego, płonął i płonął...
Świat przedstawiony (ten magiczny) kuleje głównie ze względu na fakt, że autor bardzo nieporadnie próbuje zaznajomić czytelnika z prawami rządzącymi Jaarem i istotami je zamieszkującymi. Przypuszczam, że Adam Faber dość dobrze zna nakreśloną przez siebie krainę, bo jednak jakaś logika w tym wszystkim jest i niektóre rzeczy potrafiłem przyjąć bez zastanowienia. Jednakże przez całą podróż po Jaarze zastanawiałem się, jak właściwie powstał ten świat. I Fion nawet przytacza kilkakrotnie legendę o powstaniu krainy, ale ma się wrażenie, że to raczej historia wymyślona na kolanie, traktująca wszystko po łebkach. Ktoś tam był na początku, a potem się to wszystko jakoś rozwinęło. Jakoś trudno było mi też zainteresować się tą magiczną krainą, bo, jak już zaznaczyłem, została nakreślona bardzo nieporadnie, a poza tym czasami ogarniało mnie zwyczajne zażenowanie. Jak na przykład przy zaklęciu, które powinno dla całej fabuły odgrywać niebagatelną rolę, a stanowi tylko kolejny punkt nieciekawej akcji:
A do tego komentarz Kate:Oddaj mi moją krew,Którą zabrałaś mnie.Wraca do mnie moja krew,Połączenie kończy się.Nie masz dostępu do mego umysłuI nie będziesz tworzyć gusłów.
– Krew – mnie? To się przecież nawet nie rymuje. I „gusłów"? Tak się chyba nie mówi...
Ale autor bardzo często podejmuje próbę zbudowania napięcia, która nigdy nie dochodzi do skutku, a to z dwóch ważnych powodów. Po pierwsze nie dzieje się nic ciekawego. A naprawdę ciężko jest poprowadzić akcję tak, by zaczęło się dziać coś porywającego, kiedy 2/3 książki są tak nudne, że musiałem się zmuszać do dalszej lektury. Po drugie, jeśli już na horyzoncie pojawi się jakikolwiek zalążek budowanego napięcia, autor lubi niszczyć swoją pracę jakimiś drętwymi żartami. Gdy Kate rozsypuje zioła w magicznym kręgu, Babcia Annwynn przestrzega ją: „No i uważaj, żebyś nie posypała sobie ubrań ziołami. Tam, gdzie mieszkasz, połowa z nich jest nielegalna." To ciekawe, że ta postać nie pamięta dokładnie jak nazywa się zegar, za to doskonale orientuje się w ziołach zakazanych. Podsumowując, „Księga Luster" to nieudana powieść fantastyczna, której nikomu nie polecam.
Oceniam: 2/10
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Czwarta Strona.