Kryminały skandynawskie zawsze robiły na poppaprańcu dobre wrażenie, bo bardzo podoba mu się ich mroczny i zimny świat. Myślał, że taki lodowaty klimat mają wszystkie kryminały z północy, nie wyłączając Islandii. I tutaj zaskoczenie! Nie wszystkich można zaliczyć do tej grupy, między innymi dlatego, że w świecie pewnych powieści w ogóle nie panuje żadna atmosfera. Tak, czytelnik bardzo dobrze rozkminia – „Tajemnica wyspy Flatey” to właśnie ta „pewna powieść”. Jest to książka, w trakcie której lektury poppaprańcem targały skrajnie różne odczucia, co po przeczytaniu ostatniej strony (poppapraniec zawsze czyta wszystko, nawet podziękowania i dodatki) poskutkowało utwierdzeniem się w myśli, że to pozycja wzbudzającą ambiwalentne odczucia.
Historia ta ma dwa wątki główne: zagadka księgi Flateyjarbok i morderstwo, które są ze sobą ściśle powiązane i przeplatają się na blisko trzystu stronach tegoż kryminału. Autor odnosi się do tego drugiego przy zakończeniu każdego rozdziału poprzez krótki, wyodrębniony graficznie fragment rozmowy dwóch osób. Jest to zdaniem poppaprańca zabieg zupełnie nietrafiony, który, jak tylko poppapraniec może przypuszczać, miał w sposób przystępny przybliżyć odbiorcy historię tej księgi, tak by nie atakować go gradem informacji na raz. W przypadku poppaprańca było tak, że kiedy docierał do końca króciutkiego rozdziału, wzdychał boleśnie z myślą, że znowu będzie musiał przebrnąć przez encyklopedyczną notkę o księdze Flateyjarbok. Nadzieja zrodziła się wówczas, gdy autor przeszedł do przedstawiania czterdziestu pytań będących kluczem do rozwiązania łamigłówki. Niestety, zmarła szybko i tragicznie, bo rezygnując z belferskiego (poppapraniec specjalnie użył tego słowa) tonu, autor popada w schemat, którego ma się już dość przy piątym pytaniu. A ta męka ciągnęła się przez kolejne czterdzieści rozdziałów.
Całe szczęście wątek kryminalny nie pozostawia zbyt wiele do życzenia. Już na pierwszych stronach czytelnik jest świadkiem odkrycia trupa, późniejsze dochodzenie tożsamości, sposobu śmierci i próba wytłumaczenia obecności denata na jednej z okolicznych wysepek to wspaniała rozrywka. Zagadka z pozoru niemożliwa do wytłumaczenia z każdym kolejnym dniem akcji nabiera nowych kształtów i zaczyna intrygować coraz bardziej. Viktor Arnar Ingólfsson wie, ile informacji może przekazać czytelnikowi, by ten wciąż czuł się zaintrygowany wątkiem, ale jednocześnie ta wiedza nie wystarczała do przedwczesnego rozwiązania sprawy kryminalnej. Poppapraniec musi przyznać, że nazbyt wiele zwrotów akcji nie było, mógłby je bez problemu wyliczyć na palcach, ale jeśli już coś go zaskakiwało, to zawsze dotyczyło wątku zabójstwa. Fakt, że mieszkańców wyspy jest niewiele, a zaledwie kilkunastu bierze udział w wydarzeniach, pozwala na stworzenie zagadki zamkniętego pokoju, bowiem oczywistym jest, że zbrodni dopuścił się ktoś z Flatey. Pozostaje tylko odpowiedzieć na pytanie: kto? Rozwiązanie wątku kryminalnego jest zdaniem poppaprańca nieoczywiste, przez co znacznie podniosło wartość kryminału w jego oczach.
Poppapraniec wiele by dał, żeby autor wykrzesał mrok i grozę z tej historii |
Motyw zamkniętego pokoju jest idealnym pretekstem do przedstawiania zmian zachodzących w społeczności żywiącej różne podejrzenia w związku ze sprawą morderstwa. Niestety w tej książce autor prawie wcale o to nie zadbał i to, co najbardziej poppaprańca irytowało w trakcie lektury, to fakt, że mieszkańcy tytułowej wyspy jakoś niespecjalnie przejmują się obecnością wśród nich zabójcy. Momentami poppapraniec odnosił wrażenie, jakby ten ich stoicyzm brał się z tego, że znają prawdę, która jest jeszcze obca czytelnikowi. Czyżby zostali obdarzeni wcześniej niż należy wiedzą zarezerwowaną tylko dla autora i stąd ten stoicyzm? Inna rzecz, że poppapraniec spodziewał się sielanki, a w rzeczywistości otrzymał po prostu powolnie rozwijającą się akcję i kilka nudnych fragmentów, których nie sposób przyrównać do idylli. To chyba właśnie dlatego poppaprańcowi było tak trudno wyczuć atmosferę zamkniętej społeczności, tajemniczości czy czegokolwiek innego, co by go zadowoliło. Po prostu akcja momentami nazbyt się dłuży, co jest skutkiem przydługich opisów krajobrazów i dialogów.
Kwestia bohaterów wzbudza u poppaprańca zwykłe zmieszanie, bo obok bardzo dobrych kreacji literackich występują bohaterowie papierowi, co odbywa się oczywiście z przewagą tych drugich. Ale zostawmy ich w spokoju, bo już na kilka dni po skończeniu „Tajemnicy wyspy Flatey” zupełnie wylecieli z pamięci poppaprańca. Należy jedynie napomknąć, że główny bohater należy właśnie do tej niechlubnej grupy. Szczególnie interesująca postacią wydała się poppaprańcowi Johanna Thorvald ze względu na swoją niejednoznaczność. Bohaterka ta zostaje obdarzona mroczną historią, której wyjawienie wzbudza niemałe emocje. Przy tym jest kobietą bezkompromisową, rzeczową, inteligentną, a jako że skończyła medycynę, pełni z jednej strony rolę dobrej wróżki, która pomoże przy wszystkich dolegliwościach, z drugiej jednak swoją wiedzą i zasobami medycznymi mogłaby wyrządzić wiele zła. Jaka jest naprawdę? Tego nie wiadomo, dlatego wzbudza tyle emocji i jest tak bardzo autentyczna. Równie barwny jest Jon Ferdinand, któremu poświęca się w lekturze trochę mniej uwagi, niemniej jednak mocno zapada w pamięć z podobnego względu co Johanna – jest osobą niejednoznaczną, także trochę zagubioną, ze szwankującą na starość pamięcią. Autor „użył” tę postać w sposób niecodzienny, stworzył szalenie intrygującego bohatera, którego poppapraniec mimo wszystko bardzo polubił.
Poppapraniec chciałby na Islandię pojechać, ale póki co zadowala się widokami swojej wsi |
Recenzja powstała we współpracy z wydawnictwem Editio.