Karin Slaughter „Miasto glin", Muza, Warszawa 2016, tłum. Paweł Wolak
Atlanta 1974. Kate Murphy jest świeżo upieczoną policjantką. W zdominowanym przez kult macho Wydziale Policji miasta Atlanta nikt nie ma litości dla nowicjuszy. Poza tym to najgorszy dzień na rozpoczęcie służby - nad ranem został zastrzelony jeden z najbardziej lubianych funkcjonariuszy. To kolejna ofiara grasującego w mieście Strzelca. Koledzy z wydziału pałają żądzą zemsty, a miasto, w którym napięcia na tle rasowym sięgają zenitu, znajduje się na krawędzi wojny. Schwytaniem Strzelca powinni się zająć prawdziwi gliniarze. Odsunięte od sprawy Kate Murphy i jej partnerka Maggie Lawson podejmują własne śledztwo. Tymczasem zabójca czyha na następną ofiarę...
„Miasto glin" jest książką dobrą. Jak każda powieść ma swoje wady i zalety. Zacznę od tych pierwszych, bo jest ich mniej, a poza tym łatwiej się o nich pisze. Pierwsza ćwiartka książki to zaznajamianie czytelnika ze światem przedstawionym. Znana wszystkim zasada każdego dzieła, z tą tylko różnicą, że książka Slaughter przez pierwsze sto pięćdziesiąt stron jest zwyczajnie nudna. W tym czasie wielu bohaterów potrafi zirytować czytelnika i nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś skończył lekturę w tym miejscu. A to źle, bowiem z czasem akcja się rozwija i robi się coraz ciekawiej. Mnie również nie spodobała się postać mordercy. Nie ma w niej niczego zaskakującego czy intrygującego i choć trudno wytropić prawdziwego sprawcę wydarzeń, to jego zdemaskowanie nie budzi większych emocji, a bohater nie ma w sobie niczego interesującego. Tysiące już takich przewinęło się w historii literatury.
Więcej nie narzekam, bo są to jedyne wady, jakie udało mi się wyłapać w trakcie lektury. Warto zwrócić uwagę na umiejętność prowadzenia akcji. Po nudnym początku przychodzi czas na dynamizm. Autorka zmusza bohaterów do podejmowania kolejnych trudnych decyzji, pogoni za przestępcami oraz wizytami w podejrzanych miejscach, gdzie aż roi się od osobliwych indywiduów. Policjanci powinni z dezynwolturą podchodzić do niektórych spraw, by nie oszaleć. Wydarzenia rozgrywające się na tle Atlanty z lat siedemdziesiątych, gdzie panuje rasizm, homofobia i ogólny brak tolerancji wszystkich odmienności, często przyprawiają o ciarki. Autorka z wyjątkową obrazowością przedstawia brutalne sceny, silnie działające na wyobraźnię czytelnika.
Ciekawie poprowadzona akcja i umiejętne dawkowanie napięcia nie robiłyby jednak na czytelniku takiego wrażenia, gdyby nie niespotykany dynamizm opisów. Karin Slaughter z wyjątkową lekkością włada słowem i potrafi za pomocą kilku wyrazów dokładnie zobrazować rozgrywające się wydarzenia. Nic dziwnego, że w trakcie lektury czytelnik dostaje wypieków na twarzy. Dzieje się w „Mieście glin", oj bardzo wiele się dzieje. Książkę można by nawet uznać za wybitny thriller, gdyby nie początkowe przedłużanie i finałowa scena, która wywołuje znacznie mniej emocji niż pogoń za nieuchwytnym Strzelcem.
Karin Slaughter przedstawia czytelnikowi obraz Atlanty z połowy lat siedemdziesiątych, w którym, eufemizując, brak tolerancji jest na porządku dziennym. Ludzie otwarcie i wyraźnie dają innym do zrozumienia, że nienawidzą Murzynów, homoseksualistów, a mężczyźni nie szczędzą nawet kobiet – ciągle twierdzą, że praca w policji nie jest dla nich. Muszę przyznać, że komisariat po brzegi wypełniony testosteronem, długimi baczkami i muskulaturą zwyczajnie mnie irytował. Dokładniej rzecz biorąc, to właśnie zachowanie tych mężczyzn było bulwersujące. Myślę, że to specjalny zabieg, bo dzięki takiemu bohaterowi zbiorowemu Kate Murphy i Maggie Lawson rysują się wyraźniej i sympatycznej. Wybijają się na tym tle i są jego całkowitą przeciwnością, przez co zwyczajnie stają się bliższe czytelnikowi.
Autorka zatem unaocznia wielką przepaść, jaka powstała między tolerancją w połowie lat siedemdziesiątych a sytuacją na dziś. Czyżby ludzkość malutkimi kroczkami, acz uparcie, szła do przodu? „Miasto glin" czyta się w tempie błyskawicznym, głównie dzięki komunikatywnemu językowi i doskonałemu wydaniu technicznemu. Dodatkowym uatrakcyjnieniem jest poczucie humoru bohaterów, które nie raz rozluźnia napiętą atmosferę. „Miasto glin" nie jest lekturą wybitną, ale z pewnością potrafi umilić czas. Bardzo chętnie zapoznam się z innymi powieściami autorki, bo czuję, że będzie potrafiła mnie zaskoczyć. Polecam!
Karin Slaughter przedstawia czytelnikowi obraz Atlanty z połowy lat siedemdziesiątych, w którym, eufemizując, brak tolerancji jest na porządku dziennym. Ludzie otwarcie i wyraźnie dają innym do zrozumienia, że nienawidzą Murzynów, homoseksualistów, a mężczyźni nie szczędzą nawet kobiet – ciągle twierdzą, że praca w policji nie jest dla nich. Muszę przyznać, że komisariat po brzegi wypełniony testosteronem, długimi baczkami i muskulaturą zwyczajnie mnie irytował. Dokładniej rzecz biorąc, to właśnie zachowanie tych mężczyzn było bulwersujące. Myślę, że to specjalny zabieg, bo dzięki takiemu bohaterowi zbiorowemu Kate Murphy i Maggie Lawson rysują się wyraźniej i sympatycznej. Wybijają się na tym tle i są jego całkowitą przeciwnością, przez co zwyczajnie stają się bliższe czytelnikowi.
Autorka zatem unaocznia wielką przepaść, jaka powstała między tolerancją w połowie lat siedemdziesiątych a sytuacją na dziś. Czyżby ludzkość malutkimi kroczkami, acz uparcie, szła do przodu? „Miasto glin" czyta się w tempie błyskawicznym, głównie dzięki komunikatywnemu językowi i doskonałemu wydaniu technicznemu. Dodatkowym uatrakcyjnieniem jest poczucie humoru bohaterów, które nie raz rozluźnia napiętą atmosferę. „Miasto glin" nie jest lekturą wybitną, ale z pewnością potrafi umilić czas. Bardzo chętnie zapoznam się z innymi powieściami autorki, bo czuję, że będzie potrafiła mnie zaskoczyć. Polecam!