„Jestem James. Mam siedemnaście lat. Sądzę, że jestem psychopatą” – to prawdopodobnie pierwsze słowa, związane z tym serialem, jakie usłyszeliśmy. Na wszystkich poszukujących czegoś nowego w serialach podziałały jak płachta na byka. „The end of the f***ing world” rzeczywiście jest powiewem świeżości w netfliksowych propozycjach i chciałem napisać recenzję, czy coś do niej podobnego, ale zrobili to już ludzie znający się na rzeczy, a nawet blogerki modowe, więc ja bym się wolał skupić na tym, dlaczego James i Alyssa tak łatwo zaskarbili sobie sympatię rzeszy widzów. Bo trzeba przyznać, że to dość oryginalny duet.
Nie patrzą na konsekwencje
Tego, że robią, co chcą, nie patrząc na konsekwencje, chyba najbardziej można im zazdrościć. W prawdziwym życiu każda nasza decyzja zdeterminowana jest przyszłymi skutkami, jakie ze sobą niesie. Nie kopniesz wkurzającej nauczycielki, bo będzie ci dopieprzała na każdej lekcji aż skończysz z dwóją na koniec. Trochę to smutne, że musimy przestrzegać wszystkich tych norm społecznych i etycznych, ale bez tych ograniczeń świat pochłonęłaby anarchia i wszyscy byśmy wyginęli. Za to James i Alyssa (z naciskiem na nią) robią podobne rzeczy bez zastanowienia. Wystarczy choćby przypomnieć sobie poniższą scenę w restauracji. Główni bohaterowie dokonują to, czego my nie możemy, choć czasami byśmy chcieli. To zbliża.
Jak widać, bohaterowie mówią, co myślą, nawet jeżeli przez to stają się zwykłymi chamami. Już słyszę te wszystkie głosy: hurr-durr, ale jak to promować takie zachowania, co za młodzież, co za Ameryka! No ale czy nie marzy się nam od czasu do czasu rzucić mięsem, pokazać co się o tym wszystkim myśli? No pewnie, że tak, ale czegokolwiek byśmy nie zrobili, ciągną się za nami konsekwencje. W serialu James i Alyssa też muszą odpowiedzieć za wszystko, czego się dopuścili, ale przychodzi na to pora dopiero w ostatnim odcinku, więc przez ponad dwie godziny możemy grzeszyć, ile chcemy. I dzięki temu możemy przeżyć pewnego rodzaju oczyszczenie z tego, co w sobie tłamsimy, żeby potem wrócić do naszego nudnego życia, ale bez frustracji, która gdzieś tam narastała.
![]() |
Kocham ich! |
Skomplikowani i prawdziwi

Porąbani i zabawni
To co James i Alyssa wyprawiają w tym niewiele ponad dwugodzinnym serialu pozwala jednoznacznie zaklasyfikować ich jako bohaterów porąbanych. Wymykają się wielu schematom, choć nie wszystkim na przykład wiele osób zarzuca sztampę wątkowi miłosnemu, czemu się nie dziwię, bo o miłości powiedziano i pokazano już chyba wszystko. To naprawdę fajne, że odpalając kolejny dwudziestominutowy odcinek, nie masz pewności, czego możesz się spodziewać po tej parze. Często działają pod wpływem impulsu, a ich nieprzemyślane decyzje są proporcjonalne do naszego WTF?! i szybszego bicia serca. Dodatkowe okraszenie tego wszystkiego celnym czarnym humorem jest zabiegiem bardzo pociągającym zwłaszcza dla młodzieży, w której serca coraz częściej wkrada się cynizm. Śmiech zawsze był dobrym sposobem na radzenie sobie z przytłaczająca rzeczywistością, a James i Alyssa robią to umiejętnie i ze smakiem.
Piękni i młodzi
Główni bohaterowie mają po siedemnaście lat, ale, co ciekawe, w ich role wcielają się dwudziestodwuletni Alex Lawther i dwudziestopięcioletnia Jessica Barden. Gdybym nie sprawdził, w życiu bym nie uwierzył. Skoro już mowa o tym, dlaczego ta szalona para tak łatwo zaskarbiła sobie naszą sympatię, nie można pominąć faktu, że James jest nieziemsko przystojny, a Alyssa odznacza się ciekawym typem urody. Nie ma się co oszukiwać, zawsze bardziej lubiliśmy bohaterów przyjemniejszych dla oka, choć byłbym nie fair, gdybym wszystko sprowadzał tylko do wyglądu. Aparycja to najmniej ważny element całej tej wyliczanki.
Myślę, że udało mi się z grubsza określić powody naszej sympatii dla tej pokręconej dwójki. Teraz chętnie dowiem się, za co szczególnie ich polubiliście. I koniecznie dajcie znać, co sądzie o „The end of the f***ing world”.