Ariana | Blogger | X X

piątek, 22 lutego 2019

„Drapieżna skorpionica” czyli Gayga 1982–1993



Posiada wykształcenie muzyczne – skończyła państwową szkołę muzyczną w klasie skrzypiec, poza tym jest absolwentką wydziału pedagogicznego na Uniwersytecie Śląskim. W 1980 roku wyjeżdża do Ameryki, gdzie poznaje nową falę, doświadcza zachodniego stylu życia i obserwuje tamtejsze gwiazdy. Po latach śpiewania w żeńskich formacjach, tak bardzo charakterystycznych dla PRL-u, decyduje się na granie rocka. Rok później wraca do Polski. Zaczyna z przytupem od wzbudzających mnóstwo kontrowersji kreacji scenicznych, tworzy wokół siebie tajemniczą atmosferę. Na początku kariery pod szyldem Gaygi skąpi informacji o sobie, tłumacząc, że „nie chcę, aby ktoś pisząc, czy mówiąc o mnie, powoływał się na wielostronicową biografię. Mój życiorys, życiorys Gaygi, ma swój początek w roku 1982 i to wszystko”. Milczy na temat wykształcenia muzycznego, odpowiada tylko: „To nie jest ważne. (...) Zawodowcy zwykli mawiać: potrafisz, to pokaż. Zagraj, zaśpiewaj, a potem zajrzymy w twoje papiery”.

„Drapieżna skorpionica”


Gaygi trudno było nie zauważyć. Włosy w siedmiu kolorach, czerwona obroża z przypiętymi do niej kartkami na mięso, obcisłe bluzki, różowe futerko, panterka, lśniące legginsy, ostry makijaż. Kiedyś nawet występowała w bluzce zrobionej z siatki na cebulę. Słowem – skandal. Jaskrawe ubrania przywiozła ze sobą z Ameryki, wydała na nie wszystkie zarobione tam pieniądze. W tworzeniu outfitów pomagał jej Kanadyjczyk Richard Boulez, który swego czasu pomagał w tej kwestii także Oldze (wówczas) Jackowskiej, ale były to bardziej przyjacielskie rady niż rzeczywisty wpływ na wybory Kory. Gayga w jednym z wywiadów podkreśla, że gdyby nie ten wszechstronny człowiek, nie odważyłaby się tak ekstrawagancko nosić. Mr Bouleza można zobaczyć w teledysku do „Chodzę, stoję, siedzę, leżę”.


Piosenkarka koncertowała na pięciu kontynentach, zwiedziła nawet Mongolię czy Wietnam, gdzie, jak wspomina, publiczność była nią bardzo zainteresowana, bowiem na występy przybywały tłumy. Od wietnamskiego ministra kultury otrzymała nawet jakiś medal (brak dokładnych informacji na ten temat). W Polsce jej piosenki pojawiały się w telewizyjnych listach przebojów. Dużą popularnością cieszyła się zwłaszcza w swoich rodzinnych stronach, czyli na Śląsku. W kraju miała tylu fanów, co przeciwników. Wiele osób odrzucała jej krzykliwość, zarzucano jej brak talentu, charyzmy i umiejętności wokalnych. „Nie narzekam. Byłoby gorzej, gdyby nic o mnie nie mówiono. W życiu estradowym pomocna jest zarówno niechęć, która mobilizuje, jak i aprobata, która utwierdza w artystycznych poczynaniach”. Jest bardzo pewna siebie. „Ja jestem szalona Gayga, niczym nieustępująca Korze. Chciałabym zagrać mecz rockowy z Korą.” Obojętność na słowa krytyki ilustruje poniższy cytat.

– Inni ci trochę dogryzają, ostatnio Marek Wiernik w wywiadzie z Urszulą opublikowanym w „Non Stopie”.
– Czytałam. Możesz zadać mi inne pytanie?

Rockowe brzmienie


Twórczość Gaygi przyciąga uwagę ze względu na kilka elementów. Przede wszystkim jest to ciekawa barwa mocnego głosu, który potrafi osiągać naprawdę wysokie rejestry. Gayga bardzo umiejętnie operuje na wysokich dźwiękach, co łączy z rockowym zacięciem w trudnych, ale jakże efektownych wokalizach i ozdobnikach. Poza tym w aranżacjach Gaygi widać doświadczenie zdobyte w czasie muzycznego kształcenia. Jej utwory charakteryzują niebanalne zagrania i różnorodność brzmień. Trochę gorzej bywa w warstwie tekstowej. Stolarska ich raczej nie pisze, lepiej odnajduje się w aranżowaniu utworów. Współpracuje z różnymi tekściarzami, czasem bardziej, czasem mniej utalentowanymi. Zdarzają się piosenki ze słowami bez sensu (np. „Motyle na dwóch nogach”), ale są też różne perełki, jak na przykład „Graj, nie żałuj strun” albo „Ja ruchomy cel”.

Pierwsze sukcesy Gaygi na listach przebojów wiązały się z coverem „Promises In The Dark” Pat Benatar pod polskim tytułem „Ostatni singiel”. Jej piosenki to przede wszystkim energia i drapieżność. Godne uwagi są: odważny tekst drwiący z chrześcijańskiej wizji nieba „Zabierz mnie do piekła”, depresyjne „Leżę pod namiotem”, drapieżnie zaśpiewane „Chodzę, stoję, siedzę, leżę”, bogate w zachwycające wokalizy „A na razie jest jak jest”, działające na wyobraźnię „Nie lubię swoich snów”, tchnące nadzieją „Wolna jak ptak”, klimatyczne „Mam dużo spraw” oraz wspomniane już wcześniej największe hity Gaygi: „Ja ruchomy cel” i „Graj, nie żałuj strun”.

Koniec kariery


Pod pseudonimem Gayga piosenkarka wydała dwa albumy: „Gayga & Din” (1985) oraz „GAYGA” (1993). Ponadto w 2005 i 2006 roku wydano kompilacje starych utworów wraz z dotąd niepublikowanymi pod tytułami: „Z list przebojów” i „Ja ruchomy cel”. Po roku 1993 Krystyna Stolarska wcale nie porzuciła pracy z muzyką. Rozpoczęła karierę jako MC Diva i znów odnosiła duże sukcesy, tym razem jednak w gatunku dance. Poza tym śpiewała w pierwszych reklamach produktów Mokate, później komponowała także muzykę sakralną oraz disco-polo. Choć nigdy nie była artystką pierwszoplanową na polskiej scenie, warto zapoznać się z jej twórczością, która jest nieodłącznym elementem naszej kultury lat osiemdziesiątych.


Bibliografia:
http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103089,8199639,Krystyna_Stolarska_nie_zyje__Odeszla_Gayga___gwiazda.html
http://www.artykul.com.pl/historia-pewnego-talentu-gayga/
http://katowice.wyborcza.pl/katowice/1,35063,3982788.html?disableRedirects=true
https://pl.wikipedia.org/wiki/Krystyna_Stolarska
https://bibliotekapiosenki.pl/osoby/Stolarska_Krystyna
https://www.youtube.com/watch?v=_DicpuT1ZH8
https://www.youtube.com/watch?v=iYdjqiY2Q4Y
https://natemat.pl/27199,dwie-artystki-punk-i-jeden-bog-wielkie-rock-n-rollowe-diwy-i-ich-niesamowite-metamorfozy
https://www.last.fm/pl/music/Gayga+I+Din/+wiki?ver=1 (wymienione nagrody)
http://radio.opole.pl/index.php?idp=475&idx=317&go=morelist&sp=3
https://www.pomponik.pl/plotki/news-gayga-przez-cale-zycie-byla-drapiezna-i-ostra-zmienila-ja-do,nId,2548811
http://www.80s.kei.pl/viewtopic.php?t=10600&postdays=0&postorder=asc&start=0&sid=b5510b7e8d3dbb9ac01a083b22065755
http://www.magazynhandlowiec.pl/filizankowe-imperium
http://www.nowiny.rybnik.pl/artykul,30853,w-swiecie-kawy-i-herbaty.html
https://sbc.org.pl/Content/285378/pl-1993-19.pdf (Richard Boulez)
https://artmuseum.pl/pl/archiwum/archiwum-tadeusza-rolke/2226 (Richard Boulez z Korą)
zdjęcia:
https://krystynastolarska.blogspot.com/p/zdjecia.html
https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiIuTBo2XT55f2Hs-kXIJS0a41BK_OUFbMLir3rzTLXw4-8sOdbTo2OPABuu9iFy5uit-t7B4yKLW_D6KqfiDFeBXNbSGCMY-exEUxNdschZzpk0lAntlkP3jWgwzD6WwngnMVOMQEWzL4t/s1600/976e5a84cae99ecf.jpg
https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgBIbufc8fYqCUGzMH3i6EeOUOovEPUgxdZfqVOkWYGuH_cfLZzyMv9eHjMisFE6mAjUxk1fkN5l43VY_2UXjv7x6ivZ750zUXU4BporSyPUG43C2hRdXoNkJhi1HJltfE39HUfBiHgXP1S/s1600/58edb7318d5c47cc.jpg

niedziela, 30 grudnia 2018

Chcę ci powiedzieć coś na dwa sposoby – Maanam


Pierwszym interpretowanym utworem będzie „Chcę ci powiedzieć” wydanym w 1979 r. Utwór został zarejestrowany przez zespół jeszcze pod nazwą Maanam Elektryczny Prysznic w składzie Jackowski, Porter i Kora.

źródło
Napięcie budowane jest już od samego początku. Podmiot bardzo pragnie przekazać, co ma do przekazania, ale zamiast mówić konkretnie, raz po raz podkreśla swój zamiar. Powtórzenie to zabieg, który pełni funkcję gry między zakochanymi. Doskonale wiedzą, co zaraz usłyszą, ale odwlekają ten moment, co po prostu sprawia im przyjemność. Wreszcie kobieta artykułuje swoją potrzebę bliskości, robi to szybko, w prostych słowach, czekając na szybkie spełnienie żądania.

Druga zwrotka pozornie prowadzi do kolejnych czułych słów, dlatego zaskakuje klarowny, nieznoszący sprzeciwu rozkaz o zupełnie odmiennym wydźwięku:
„Więcej mnie nie dotykaj
I nie stój przy mnie blisko”
Okazuje się, że ton, którym wcześniej wyrażono miłość, tak samo dobrze nadaje się do przekazania negatywnie nacechowanego komunikatu. Między zakochanymi musiało dojść do rozłamu. Podmiot kategorycznie stawia żądania, co świadczyłoby o jego pewności siebie, z drugiej strony ujawnia strach. Wyrzuca z siebie słowa z lękiem, kobieta nie jest pewna reakcji drugiej strony. Być może żałuje tej chwili szczerości, dlatego kończy w sposób jednoznacznie określający cel jej wypowiedzi, nie pozwalając ani sobie, ani kochankowi na dodanie choćby słowa więcej. Droga od miłości do nienawiści jest bardzo krótka.

Co może chcieć przekazać podmiot w kolejnym fragmencie, używając we wstępie znów tych samych słów? Kobieta pragnie powrotu, samotność na nowo przypomina jej o lękach, które zeszły na dalszy plan, kiedy to kochanek był najważniejszym elementem zaprzątającym jej myśli, a przy tym jej obrońcą. Warto zwrócić uwagę na to, że inaczej niż w pierwszej czy ostatniej zwrotce, podmiot najpierw sygnalizuje potrzebę bliskości oraz trwania obok, dopiero później wspominając o pieszczotach. Ostatni wers jest powtórzeniem pierwszego, sytuacja narracyjna zamyka się w kręgu.

Konstrukcja utworu zwraca uwagę na cykliczność zachowań w związku. Zakochani nie mogę być permanentnie żądni bliskości, z tego względu w związku zdarzają się kłótnie, które przeradzają się czasami w rozstania. Ale wystarczy chwila rzeczywistej rozłąki, by para na powrót do siebie zatęskniła. O potrzebie „oddechu” w związku Kora wspomni w sposób bezpośredni w późniejszym utworze „Samotna rzeka”:

Miłość bez rozstania
Jest jak bez kolców róża
A róża bez kolców
to nuda nuda nuda

Sposób śpiewania doskonale podkreśla tę prawidłowość rozstań i powrotów. Tekst sam w sobie niesie ładunek różnych emocji, myślę tu przede wszystkim o głębokim kontraście między żądaniami podmiotu w pierwszej i drugiej strofie. Natomiast w tekście wzbogaconym warstwą muzyczną i wokalem Kory te różnice zanikają. Jednostajny sposób śpiewania wszystko wyrównuje. Nie ma czego podkreślać, przecież opisywane wydarzenia stanowią nierozerwalną całość, ciąg.

źródło

Nie ulega wątpliwości, że w jakiś sposób z „Chcę ci powiedzieć” powiązany jest utwór, który został wydany piętnaście lat później na płycie „Róża”. Mowa o „Mówię do Ciebie coś”, który od piosenki z 1979 r. różni się w warstwie tekstowej niuansami, nie ma jednak wątpliwości co do tego, że jest to odrębne dzieło. Stanowi wariację poprzedniego hitu grupy.

Pierwsza zauważalna różnica między dwiema piosenkami to oczywiście kompozycja muzyczna. Trudno mi dociec, na ile świadomie wprowadzono różnicę brzmień, a na ile wynika to z metamorfozy zespołu na przestrzeni lat działalności, pewne jest na pewno, że „Mówię do Ciebie coś” to utwór, z którego bije smutek i melancholia. Klimat zupełnie odmienny od tego z szybkiej, jednostajnie wyśpiewanej poprzedniczki. Można to dość luźno zinterpretować w następujący sposób: piosenka z 1994 r. jest kontynuacją sytuacji opisanej we wcześniej interpretowanym tekście, z tym że teraz sytuacja między kochankami posunęła się w czasie, jest bardziej dojrzała, zaś podmiot rozważniej dobiera słowa.

Skupmy się na obrazie nakreślonym w tekście. „Mówię do ciebie” to sformułowanie, którego używa się w sytuacji, kiedy druga strona albo nas nie słucha, albo nie bierze naszych słów na poważnie. W ten sposób próbujemy zwrócić uwagę odbiorcy, podkreślić znaczenie słów, które wypowiedzieliśmy lub które dopiero zaraz padną. Powtórzenie nie jest już żadną formą gry między dwoma osobami, nie buduje napięcia, po prostu walczy o uwagę tego, do którego zwraca się podmiot.

„Mówię do ciebie coś
Mówię do ciebie szybko
Mówię do ciebie coś
Chcę być przy tobie blisko

Być blisko twoich oczu
Być blisko twoich ust
Spragniona czułych pieszczot
Spragniona czułych słów”

Druga zwrotka jest tożsama z tekstem z „Chcę ci powiedzieć”. Ale jak odmienne jest jego przesłanie! W tych słowach brak radości, można z nich wyczytać raczej tęsknotę za czymś, co od dawna jest już poza zasięgiem kobiety. Obwinia mężczyznę o brak czułości, ale w sposób niepewny, jakby miała wątpliwości co do tego, czy ten w ogóle reaguje na jej słowa.
W dalszej części utworu znów mamy do czynienia z kategorycznym, negatywnie naładowanym żądaniem.
Chcę ci powiedzieć
Więcej mnie nie dotykaj 
I nie stój przy mnie blisko 
Boję się twoich oczu 
Boję się twoich słów 
Hej ty tam, jesteś sam!
Mówię do Ciebie coś
Więcej mnie nie dotykaj 
I nie stój przy mnie blisko 
Boję się twoich oczu 
Boję się twoich ust 
Już nie chcę twoich pieszczot 
I nie chcę gorzkich słów 
Odmienny jest wydźwięk obu podkreślonych fragmentów. W tym pierwszym wybrzmiewa młodzieńczy bunt, nie ma miejsca na wyjaśnienia, po prostu stało się. W drugim miejsce pewności zajmuje żal. Rozgoryczenie z powodu sprawiających przykrość słów i pieszczot, w których brak uczucia. Może zresztą przerodziły się w coś złego, co ma niewiele wspólnego z miłością. „Twoje (...) usta tak kiedyś kochane/ Bez litości bez litości dziś kłamią”.
Słowa te, choć pełne żalu, wyśpiewane są w sposób drapieżny. W jakim celu? Czy to próba wzbudzenia złości w partnerze, czy też mechanizm obronny? Te stanowcze żądania podszyte są bliżej nieokreślonym niepokojem.

Ostatnie zwrotki to znany już z „Chcę ci powiedzieć coś” powrót kochających się bohaterów. Okazuje się, że miłość dojrzała podlega temu samemu cyklowi. Ale rodzi się pytanie: to dobrze, czy źle?

Podsumowanie


W wywiadach Kora podkreślała, że piosenki pojawiające się na kolejnych płytach są inspirowane tym, co działo się w jej życiu między jedną a drugą płytą. Swoje utwory zawsze pisała w pierwszej osobie, dlatego też należy przypuszczać, że zarówno w „Chcę ci powiedzieć" jak i „Mówię do Ciebie coś" zawarła cząstkę siebie. Tyle warto wiedzieć, za niepotrzebne uważam interpretowanie piosenek pod względem ścisłych odniesień do miłosnych zawirowań tej wspaniałej gwiazdy.  Nie ulega wątpliwości, że oba utwory są wspaniałym opisem stanu zakochania, okraszone ciekawym rytmem, językową wrażliwością i umiejętnością zamykania myśli w krótkich zdaniach. Z całego serca zachęcam do dalszego zgłębiania twórczości Kory – niesamowicie charyzmatycznej piosenkarki, ale niemniej utalentowanej poetki.

niedziela, 16 grudnia 2018

Autsajder w walce z reżimem?

Nieinteresujący się polityką student malarstwa zostaje zatrzymany przez patrol milicji. Odnalezienie w jego mieszkaniu przechowywanej dla kolegi walizki z ulotkami skutkuje oskarżeniem o współpracę z opozycją. Tak przedstawia się filmwebowy opis najnowszego filmu w reżyserii Adama Sikory, do którego sam napisał scenariusz.

Historia opowiedziana jest z perspektywy głównego bohatera, obecnego w każdej scenie. Tak więc sposób prowadzenia akcji zależny jest od jego nastawienia, sposobu patrzenia na świat. Dlatego nie rozumiem, czemu nie postarano się o wykreowanie bohatera, który by przykuwał uwagę, wzbudzał emocje, z którym można by się w jakikolwiek sposób utożsamić. Tytułowy outsider jest postacią niedostępną, ze słabo nakreślonym portretem psychologicznym. Niby sprzeciwia się systemowi, ale wszystko wychodzi tak jakoś przypadkiem. Ta początkowa izolacja od spraw niedotyczących jego osoby wcale nie mija z rozwojem akcji, choć co innego wmawia się odbiorcy. Poniekąd rozpoczyna walkę z władzą, ale w czasie seansu nie przejawia żadnych konkretnych zachowań, które mogłyby świadczyć o jego przemianie, zaangażowaniu w politykę. Sceny przesłuchiwań niby bardzo brutalne, ale nie robią wrażenia na odbiorcy, bo sam Franek podchodzi do wszystkiego z apatią, jest bierny. Bierność, jak wiadomo, nie jest cechą wojowników. Motywacje jego działań nie są jasne, ma się wrażenie, jakby on sam nie był przekonany co do swoich decyzji, często postępuje nielogicznie. O ile jestem w stanie zrozumieć jego zamknięcie na sprawy polityczne (w końcu jest outsiderem) tak trudno mi sensownie wytłumaczyć jego zamknięcie na odbiorcę, z którym nie nawiązuje żadnej więzi. Albo inaczej – dlaczego na głównego bohatera wybrano postać zamkniętą i na odbiorcę i na świat przedstawiony w filmie.

Wątek polityczny, który chcąc nie chcąc jest motorem napędzającym kolejne wydarzenia, drażni. Bo jak wiele rzeczy w tym filmie niby jest, ale jakoś nie do końca. „Autsajder” jest bardziej tworzonym kamerą opisem panującej wówczas atmosfery niż próbą jakiejkolwiek refleksji nad czasem stanu wojennego, nad tym jaką przyjąć postawę w zaistniałej sytuacji. Przed oczami migają obrazy estetyczne i klimatyczne, ale bez żadnej funkcji ponad tę, by się podobały. I rzeczywiście są świetne, ale nie tworzą obrazu, który by chciał przekazać widzowi coś więcej.

Do listy rzeczy, które mierziły mnie w czasie oglądania, muszę dołączyć komizm opierający się na oklepanych chwytach. Sala kinowa wprost pękała ze śmiechu przy otwierającym film dialogu między Frankiem a milicjantem:
– Obywatelu, a obywatel to nie wie, że psa trzymamy na smyczy?
– Pies psa nie ugryzie.
Nie mniejsze salwy śmiechu towarzyszyły wprowadzeniu nowego bohatera, które silnie sepleniąc, wyjaśniał, że se musi kulwa zajalać. Może nie mam poczucia humoru, może komizm filmu był na żenującym poziomie i nie na miejscu. Irytują logiczne nieścisłości, sięganie po rekwizyty, których w czasie stanu wojennego po prostu nie było*, czy sporadycznie zdarzające się sztywne dialogi.


Trzeba przyznać, że zwiastun „Autsajdera” jest bardzo efektowny i zapowiada mroczny, zaangażowany politycznie film. Ostateczny produkt jest jednak rozciągniętą, mało przejmującą historią, idealnie wpisującą się w zbiór innych średnich produkcji.

_ _ _ _ _ _
* z tego powodu poświęciłem ponad godzinę na ustalenie, kiedy zaczęto produkować pudełka zapałek z równaniem do rozwiązania xd

sobota, 8 grudnia 2018

Co sobie pomyślałem, po raz kolejny czytając Larssona


Pożyczyłem już jakiś czas temu koleżance z klasy pierwszą część „Millenium” i nie ukrywam, że bardzo mnie wtedy zaskoczyła, bo po kilkunastu dniach odniosła mi to tomiszcze, mówiąc, że nie może przebrnąć. Nie do pojęcia dla mnie, który potrafił siedzieć nad całą trylogią do późnych godzin porannych.

Chwilę potem przypomniałem sobie, że przecież moje pierwsze podejście do literatury Larssona też nie wypadło najlepiej i skończyłem lekturę na czterdziestej stronie. Tłumaczyłem to sobie później na wiele sposobów: a bo niezachowana chronologia, a bo młody byłem, pewnie nic pojąć nie mogłem, odpuściłem przerażony gabarytami.

Śledzący instagrama (na którym udzielam się niezwykle rzadko, więc nie wiem, po co ktokolwiek miałby go obserwować) pewnie wiedzą, że znów zabrałem się za „Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet”. Wciąż udziela mi się to zafascynowanie towarzyszące poprzednim lekturom, ale tym razem podchodzę do powieści nieco bardziej krytycznie. Z tego względu czuję jakieś dźganie, uwiera mnie ten tekst momentami. Myślę, myślę i już wiem, co mnie tak niepokoi podskórnie.

Główny bohater — Mikael Blomkvist — jest po prostu mało interesujący.

Teraz ogarniam, że potęga tej książki i całej trylogii tkwi w postaci Lisbeth Salander. Niesamowitej dziewczynie, która wzbudza duże emocje, którą się obserwuje z zachwytem czy zapartym tchem, chcąc być jak ona, mieć taką kumpelę. Jest niesamowicie realną bohaterką, pomimo że zachowuje się w sposób nieracjonalny, nieprawdziwy, a nawet groteskowy. Ale Lisbeth do twarzy jest z tymi wszystkimi skrajnymi zachowaniami. Buduje ją to, co u innych postaci literackich wzbudzałoby wyrażane z politowaniem zwątpienie, zaś w jej przypadku nie wzbudza cienia wątpliwości. Jest owiana tajemnicą, mrokiem. Bije od niej mroczna energia, głęboko ukryta siła, drzemiąca w uśpieniu potęga.
Kocham tę kreację literacką.

I mam dużo żalu do Stiega Larssona, że głównym bohaterem uczynił średnio zajmującego dziennikarza (ech, w ilu thrillerach mamy z takim do czynienia!) a nie tę zdegenerowaną hakerkę. Z drugiej strony obawiam się, że pierwszoplanowość mogłaby ją odrzeć z największego atutu — tajemnicy. Mając to na uwadze, radzę zamienić pytanie „Dlaczego Salander robi sobie operację powiększania piersi?” na „Czy Salander powinna być główną bohaterką trylogii?”. To kwestia o wiele bardziej intrygująca i złożona.

sobota, 24 listopada 2018

Jak działa pamięć?


Co robi typowy uczeń – jak ja – kiedy nie chce mu się uczyć? Zrzuca wszystko na brak wiedzy o skutecznym przyswajaniu wiedzy i zaczyna bardziej lub mniej owocne poszukiwania odpowiedzi na pytanie: jak uczyć się szybko i skutecznie? Z tego względu niesamowicie kuszącą wydała mi się możliwość przeczytania książki napisanej przez norweski duet składający się z dwóch sióstr: pisarki (Hilde Østby) i neuropsycholożki (Ylva Østby). Ostatecznie lektura „Jak działa pamięć?” okazała się dla mnie bardzo pozytywnym doświadczeniem, znacznie poszerzając zakres wiedzy nie tylko o zapamiętywaniu, ale i innych interesujących kwestiach, które oscylują wokół mechanizmów działania mózgu.

Opis wydawcy:
Ileż razy każdy z nas mówił: „Mam to na końcu języka!” i nie umiał sobie czegoś przypomnieć? Ile razy jakiś przedmiot – jak Proustowska magdalenka – wysłał nas w czasy dzieciństwa? Ile razy nie mieliśmy pewności, czy coś nam się śniło, czy stało naprawdę? A déjà vu? To dopiero zagadka! Dwie siostry, neuropsycholożka i dziennikarka, wyruszają w szaloną podróż: od odkrycia hipokampu aż po nowoczesne czytanie w myślach za pomocą rezonansu magnetycznego. Opowiadają o fałszywych wspomnieniach, zapominaniu i klastrach pamięci. Rozmawiają z synestetą, z dziesięcioma nurkami, czterema arcymistrzami szachowymi, śledczym z wydziału kryminalnego, śpiewakiem operowym, królową quizów, pisarką, noblistą, klimatologiem i blogerką. Poza tym zrzucają człowieka (swoją siostrę) z samolotu, żeby dowiedzieć się, czy istotnie w chwili zagrożenia człowiekowi przelatuje przed oczami całe życie (spokojnie, miała spadochron).


Pierwsze, co ciśnie się na usta przy omawianiu tej pozycji, to zachwyt nad ogromnym bogactwem informacji, który przyswaja się przez wertowanie kolejnych stron. Dzięki autorkom znacznie wyraźniej jawią się czytelnikowi tematy powiązane ze wspomnieniami. Mnie najbardziej zainteresował rozdział poświęcony fałszywym wspomnieniom. Okazuje się bowiem, że każdy z nas wytwarza ich sobie więcej lub mniej, najbardziej intrygujące jest jednak to, że z pomocą manipulacji można wytworzyć fałszywe wspomnienia u innych. Jest to jednak – na szczęście – bardzo trudne do osiągnięcia.

„Jak działa pamięć?” jest powieścią popularnonaukową, w której właściwie każdy rozdział skutecznie przyciąga uwagę odbiorcy. Składa się na to kilka elementów. Przede wszystkim fakt, że autorki osadzają przekazywaną wiedzę w różnych kontekstach, przybliżając sylwetki interesujących ludzi, opisując interesujące wydarzenia, czy przez dzielenie się różnymi anegdotami. Odnoszą się do historii, kultury, literatury, ale i aspektów naszego codziennego życia. To doskonale odzwierciedla wszechobecność zapamiętywania, wspomnień i zapominania w życiu człowieka. Pracując nad poszczególnymi rozdziałami, starają się podejść do tematu z każdej strony, poznać go i przekazać czytelnikowi jak najdokładniej. Siostry poddają eksperymentom swoich współpracowników, biorą w nich udział też osobiście. To znacznie wzbogaca i uatrakcyjnia treść książki.

A propos atrakcyjności, należy wspomnieć o samym wydaniu. To już trzecia z kolei książka od wydawnictwa Marginesy utrzymana w podobnej estetyce (tematyce popularnonaukowej dotyczącej ciała człowieka zresztą też), ale nienależąca chyba do żadnego konkretnego cyklu, która zachwyca piękną szatą graficzną. Nie wiem też, na ile to zasługa tłumaczki Mileny Skoczko, a na ile samych sióstr, ale „Jak działa pamięć?” to lektura, którą czyta się szybko i przyjemnie dzięki prostemu językowi. Jedyny zarzut kierowany w stronę tej pozycji wiąże się z samą tematyką pozycji i polega na dość częstym uciekaniu myśli w inne tematy. Dochodzi do tego siłą rzeczy, w końcu tematem książki są wspomnienia, a tych każdy z nas ma wiele i do większości z nich chętnie powraca. Summa summarum dzieło sióstr Østby jest jak najbardziej godne uwagi. Nie dość, że dostarczy wiedzy na temat wspomnień, pamięci i zapominania, dodatkowo zapewni czytelnikowi rozrywkę. Polecam!


Tekst powstał we współpracy z wydawnictwem Marginesy.

niedziela, 26 sierpnia 2018

Muszę przeczytać coś krótkiego

„Okularnik" Katarzyny Bondy to prawdziwe tomiszcze, wystarczy rzucić okiem nawet z odległości, jaka wyrasta między szybą wystawową księgarni a chodnikiem. I choć czytając, nie miałem poczucia, żeby autorka niepotrzebnie napychała wątków albo rozdmuchiwała dialogi, trudno było mi nadać lekturze tempa, które nie usypia. Wciąż nie umiem określić przyczyny tej ślamazarności i nawet nie jestem pewien, czy zdążę to zrobić przed końcem „Czerwonego Pająka".

To doświadczenie obudziło we mnie potrzebę przeczytania czegoś krótkiego. Idealnie w moje zachcianki wpasowała się inna książka autorki — „Polskie morderczynie". Od bestsellerowej twórczości Bondy odróżnia ją to, że tym razem nie ma miejsca na fikcję. 

Konstrukcja tego reportażu poruszy emocje każdego. Rozdziały rozpoczynają się od słów osadzonych, w których szczerze opowiadają o tym, co je buduje: rodzinie, miłości, sytuacji życiowej. Opisują też morderstwa z własnej perspektywy. Budują kontekst, dzielą się swoimi emocjami, kreśląc portret zwykłych kobiet, które w pewnym momencie zostają ze swojej zwykłości wyrwane. I przede wszystkim odpowiadają na pytanie, które tak bardzo nurtuje tę naszą część zafascynowaną złem: dlaczego zabiły? Bonda zaś konfrontuje te historie z informacjami zdobytymi na podstawie sądowych aktów. Moc tej pozycji przejawia się nie tylko w tym, że morderczynie okazują się być kobietami, jakich pełno wokół nas. 

Przede wszystkim chodzi o siłę i odpowiedzialność nadawaną czytelnikowi. Spoczywa na nim ciężar oceny o tyle trudnej, że pozbawionej obiektywizmu, z którego obdzierają słowa płynące z rozmów przeprowadzonych z więźniarkami. Ile w nich prawdy, a ile manipulacji czy próby oczyszczenia wizerunku? To bardzo trudne pytania, które nie dadzą spokoju, dopóki nie ukuje się swojego stanowiska w sprawie.

Pozostając w temacie tekstów krótkich a treściwych, muszę zaspokoić swoją pseudointelektualną próżność poprzez informację, że oto biorę na warsztat felietony Passenta. Zupełnie nie znam tego człowieka ani specyfiki jego pióra, opieram się jednak na jego powiązaniach z Osiecką. Nie ma krzty logiki w podchodzeniu do czyjejś twórczości z określonym nastawieniem tylko ze względu na jego życiowych partnerów.

A o piątej nad ranem krótkimi rozdziałami rozprawiam się z i tak cieniutką książką, która analizuje cykl życia światowych mocarstw. Mam z rana ambicje podbicia świata.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Gdy kobiecie jest źle...

Tym razem bez wstępu, ot co.
Na początkowych stronach „Dietolandu” poświęconych wprowadzeniu w świat przedstawiony główna bohaterka jawi się jako osoba zwyczajnie dziwna i nieciekawa. Nastawienie zmienia się wraz z fabularnym powrotem w retrospekcji do dzieciństwa Plum, jednak wówczas pojawia się infantylność, warunkowana tym, w jaki sposób ta postać patrzy na świat. Retrospekcja oczywiście pozwala nam zrozumieć, dlaczego dorosła Plum podchodzi do swojej otyłości w taki a nie inny sposób, ale tym samym przywiera do niej naiwność, która będzie jej nieodzowną cechą do końca lektury. Nawet po przemianie, trudno traktować ją z całkowitą powagą. Politowanie wzbudzają takie sceny jak kłótnia z kurierem na rowerze, ale jednocześnie pozwalają na wytworzenie się między czytelnikiem a Alicią (to jej prawdziwie imię) silnej więzi — sympatii, jaką obdarza się nieporadne, ale chcące być postrzegane jako harde, koleżanki.

To nie ja, lecz Szymborska (wykonała)
Jako osoba wyczulona na tematykę otyłości, szczególnie zainteresowany byłem przyczynami nadwagi głównej bohaterki. Często bowiem bywa, że autor obdarza swoją postać irracjonalnymi pobudkami. U Plum po prostu zawiniły geny.
Tym ciekawsza wydaje się jej walka ze zbędnymi kilogramami, z góry skazana na niepowodzenie. Autorka tworzy bohaterkę-symbol, jedną z miliona kobiet, dążącą do osiągnięcia wyglądu, jakiego oczekuje od niej społeczeństwo kierowane stereotypami. Droga, jaką pokonuje Plum do zaakceptowania swojego wyglądu, pełna jest ironii i krytyki wymierzonych w stronę twórców programów odchudzających, mediów i tym podobnych. Słowem: w odpowiedzialnych za kreację obraz idealnej kobiety w społecznej świadomości i sianie kompleksów w psychice kobiet, które się tej normie wymykają.
Narzędziem, którym z lubością posługuje się Sarai Walker, jest groteska, czasami stosowana aż w nadmiarze. Walker zaskakuje swoją pomysłowością przejawiająca się w skutkach „efektu Jennifer” (nie chce spoilerować), ale nie unika przesytu prowadzącego do zniesmaczenia i całkowitego oderwania od rzeczywistości. Myślę, że przekaz książki niewiele by stracił, gdyby zrezygnowano z „czarnej listy penisów”. To zestawienie nazwisk mężczyzn, z którymi nie wolno uprawiać seksu, jeżeli chce się żyć. Kontrowersyjne, ważne? Śmieszne.

A skoro o bohaterach, warto zauważyć, że Sarai Walker ogranicza liczbę bohaterów męskich do minimum, umieszczając ich wyłącznie w rolach epizodycznych. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę feministyczny charakter powieści, która jest opowieścią o łamaniu powszechnego modelu piękna, próbie zaakceptowania siebie, rozgrywającą się na tle wydarzeń, które za sprawą nieznanej Jennifer obracają życie społeczne do góry nogami. Muszę przyznać, że bardzo pomysłowa i kusząca wydała mi się wizja, w której znika wszechobecna nagość i uprzedmiotowienie kobiecego ciała na rzecz męskiego ciała. Co wydało mi się niepokojące w trakcie lektury, to fakt, że odwrócenie roli jest elementem groteskowym, a więc humorystycznym. Negliż mężczyzn bawi czytelnika, a w świecie fabularnym budzi kontrowersje i zniesmaczenie większości społeczeństwa. Dziwne, że nikt nie ma takiego problemu, kiedy chodzi o atakujący zewsząd kobiecy negliż, ba, wielu traktuje to jako coś normalnego i oczywistego. I to powinno zmusić czytelnika do refleksji.

Język powieści, jak na powieść feministyczną przystało, nierzadko bywa wulgarny. Zdecydowanie też większa uwaga jest poświęcona cielesności kobiet. To z pewnością przekłada się na siłę komunikatu, jaki chce nam przekazać autorka poprzez historię Plum, zachęca do mówienia o swoim ciele bez żadnych tabu, przede wszystkim do polubienia swojego ciała. Niemniej jednak Walker i z wulgarnością przesadza. Co prawda rzadko, bo rzadko, ale próba wzbudzania kontrowersji bez żadnego większego celu, niż tylko taki, żeby było kontrowersyjnie (jak to brzmi!) to zabieg, który nie powinien przydarzyć się tej historii.

Książka zbudowana jest z dwóch płaszczyzn: pierwszą jest obszerniejsza historia Plum, a na jej tle śledzimy poczynania tajemniczej Jennifer, ściślej mówiąc, śledzimy doniesienia o jej czynach w największych mediach. Początkowo nie widziałem sensu umieszczania obok siebie tych niepowiązanych w żaden sposób historii, ale jak się okazało, wcale nie są takie odrębne i im bliżej końca lektury, tym więcej się dowiadujemy, a sam zabieg wreszcie nabiera znaczenia. Głównym tematem „Dietolandu” jest postrzeganie przez współczesną kobietę (swojej) nadwagi; to ta o wiele szerzej rozwinięta historia Plum. Jennifer za to jest narzędziem, który pozwala w opowieść o problemach głównej bohaterki wpleść inną ważną tematykę dotyczącą kobiet m.in. upośledzone postrzeganie gwałtu jako winę ofiary czy uprzedmiotowienie kobiet wciąż widoczne w wielu sferach życia.

Początkiem czerwca br. premierę miał serial oparty na książce
„Dietoland” to momentami dziwna, infantylna i irracjonalna historia, ale ogólnie rzecz biorąc, to interesujący opis zachodzących w społeczeństwie paradoksów, których ofiarami są kobiety. To pozycja na wskroś feministyczna, z pewnością godna przeczytania.

P.S Nie do końca zrozumiałem nawiązywanie do „Alicji z Krainy Czarów”, będę wdzięczny jeżeli ktoś, kto już książkę przeczytał, wytłumaczy mi, po co autorka sięga po powieść Carrolla. 

środa, 25 lipca 2018

Dlaczego jedni to lubią, a drudzy nie?


Ni stąd, ni zowąd przyszło mi do głowy jedno pytanie: dlaczego dla jednych „Mały Książę” jest literackim objawieniem, powiastką, która zmieniła podejście do różnych spraw, a niektórzy myślą o nim tylko z niechęcią? Temat zaczął krążyć wokół literatury ogólnie: dlaczego nie podobają nam się książki, które są bliskie naszym upodobaniom; i w drugą stronę? Siłą rzeczy musi chodzić nie tylko o gust. O co zatem?


„Homo est animal sociale”, czyli człowiek jest zwierzęciem społecznym,
(wybaczcie, ale uczyłem się sentencji łacińskich na konkurs, w którym nic nie udało mi się osiągnąć, więc żebym nie czuł się jak przegryw, wplatam je choćby tutaj do tekstów)
 jak powiedział Arystoteles. Dlatego właśnie nastroje otoczenia silnie wpływają na nasze odczucia. Większość z nas ma w sobie wewnętrznego buntownika i jeżeli tylko usłyszy on przyklaskiwanie innych, dostaje szału, nie zgadza się z powszechną opinią, mówiąc sobie, że inni nie mają racji, że są głupi i w ogóle kto podąża za tłumem?

Z tej przyczyny diametralnie zmieniło się moje nastawienie do kilku książek, nawet jeżeli z początku całkiem mi się podobały. Tak było choćby ze wspomnianym już „Małym Księciem”. Przyznam szczerze, czytając go po raz pierwszy, niewiele zrozumiałem z wszystkich tych alegorii, ale ujęły mnie niektóre myśli, więc na Antoine'a de Saint-Exupéry'ego spoglądałem przychylnym okiem. Potem, nie wiem dlaczego, wybuchła epidemia zachwytów nad „Małym Księciem” i przytłaczająca liczba okrzyków uwielbienia atakująca z wszystkich stron zdegradowała w moich oczach tę powiastkę filozoficzną.

Czy potrzebny jest nam taki wewnętrzny buntownik? Mam co do niego ambiwalentne odczucia, bo z jednej strony zmusza do głębszego przeanalizowania dzieła i zweryfikowania naszego zdania, ale z drugiej to zwykła manipulacja, pod której wpływem nawet arcydzieła malują się nam jako grafomania czy tania rozrywka. Co śmieszniejsze: to automanipulacja, bo przecież nikt nas nie zmusza do zmiany opinii. Inna sprawa, kiedy o naszym stosunku do powieści decyduje opinia naszych autorytetów, lubimy im bowiem ulegać, być jak oni.

Każdy pewnie potrafi przytoczyć przykład powieści przeczytanej przedwcześnie albo za późno. Wiek, a dokładniej posiadany na danym etapie rozwoju światopogląd, umiejętność analizowania i znajomość tekstów kultury, są kluczowe dla odbioru powieści. Trudno, żeby oczekiwać od gimnazjalisty sympatii dla twórczości klasyków lub przekonać dorosłego do literatury młodzieżowej (co oczywiście nie jest niemożliwe). Ale to nie znaczy, że którekolwiek z tych dzieł jest złe. Po prostu odgrywają w naszym życiu ważną rolę tylko w pewnym wieku.

To smutne, że z tego powodu możemy bez odwrotu stracić szansę na polubienie jakiejś powieści, która mogłaby w jakiś sposób na nas wpłynąć. I tak jednak nie uda nam się przeczytać wszystkiego. Może czas pomyśleć nad jakąś listą książek do przeczytania w danym wieku? Choć z natury jestem nieufny względem wszelkich rankingów, a robienia czegokolwiek pod przymusem i tak nikt nie lubi.
Przymus. To też ważny czynnik. Na palcach jednej ręki u pracownika tartaku można by policzyć uczniów, którzy do obowiązkowych lektur podchodzili z przyjemnością. Ech, co ten wewnętrzny buntownik z nami wyprawia!

Zgadnijcie, który Kleks to ten brzydki. (jeżeli cokolwiek rozóżnicie z tych zdjęć)

Dla mnie ważny jest wygląd powieści oraz warunki, w jakich ją poznaję. Jeśli w dzieciństwie umieraliście ze strachu przed marszem wilków w „Akademii Pana Kleksa”, to z pewnością sięgnęliście też po książkę Brzechwy. Miałem to nieszczęście czytać wydanie Siedmioroga, w którym ilustracje były tak paskudne i niepasujące do atmosfery całej opowieści, że po prostu musiałem odłożyć lekturę, żeby nie zniechęcić się do świata Pana Kleksa. Całe szczęście później wpadło mi w ręce wydanie Naszej Księgarnii z ilustracjami Marianny Sztymy  — jeszcze nie do końca to, czego szukałem, ale o wiele bliższe mojemu sercu, z duszą.

Czasami mają znaczenie nawet takie pierdoły jak kolor papieru czy czcionka. Dałbym się pociąć za białe wydanie całej serii „Pana Samochodzika”, tym bardziej, ze egzemplarze wypożyczone z biblioteki były już trochę nadszarpnięte przez czas, dzięki czemu opisywane przygody były jeszcze bardziej namacalne.

„De gustibus non est disputandum”, co się przekłada jako „o gustach się nie dyskutuje”. Jak się jednak okazuje, nie tylko nasz gust ma wpływ na to, jak będziemy nastawieni do różnych dzieł.
No więc geny czy środowisko?

środa, 11 lipca 2018

Jak powiedzieć „spadaj, mała!” i nikogo nie urazić


Świadome używanie w rozmowie słów niezrozumiałych dla innych uważam zwykle za świństwo. To chwyt stosowany albo przez ludzi z niską samooceną, albo intelektualistów ze skłonnościami do wredoty (pozdrawiam niespełnionych humanistów jak ja). Gardzę tym chwytem, kiedy chce się ośmieszyć albo zmanipulować swojego rozmówcę.

No dobra, ale przerzucanie się agelastami czy prestidigitatorami to też sposób na wymagającą zabawę i okazja do przyszpanowania. Nigdy nie zapomnę, jak germanistka porównała czyjąś gestykulację przy tablicy do prestidigitatorskich sztuczek i zadowolona omiotła spojrzeniem klasę, która nie miała pojęcia czy się śmiać, czy święcie oburzyć. Gdybym był odważniejszy i bardziej zainteresowany życiem w tamtym momencie, pewnie bym im wyjaśnił, o co chodzi, ale ostatecznie siedziałem cicho (jak przez całą edukację gimnazjalną) i pozwoliłem tryumfować germanistce. W końcu należało się jej za te wszystkie lata.
Można też dzięki rzadko używanym wyrażeniom oszczędzić komuś przykrości albo szyderczo sobie z niego zakpić. Ech, język! Ech, intelektualiści!

Pisz na Berdyczów!


W dzisiejszych czasach — jeżeli ktoś jeszcze używa tego zwrotu — „Pisz na Berdyczów!” znaczy tyle właśnie co „spadaj!", „odwal się!”, „daj mi spokój!”. Pewnie można by używać go również jako synonim do „spiedalaj!” (błąd celowy), ale
a) kulturalni ludzie tak nie mówią
b) zwykły użytkownik języka woli formy prostsze a dobitniejsze.
Choć dla mnie, jakby się kto postarał, to i sam Berdyczów wymówiłby wulgarnie.

No i tu mógłbym skończyć ten tekst, ale nieproporcjonalność długości wstępu do reszty złamałaby mi serce, a zresztą losy tego wyrażenia są tak poplątane, że grzechem byłoby ich nie prześledzić. Tak więc...


Berdyczów jest obecnie miastem ukraińskim, ale wcześniej przez wieki należał do Rzeczpospolitej. Po tym jak miasto otrzymało od króla przywilej urządzania dziesięciu jarmarków rocznie (oszałamiająca liczba), stało się bardzo ważnym centrum handlu. W związku z tym każdy szanujący się kupiec bywał w Berdyczowie dość często. Przedstawicieli tej profesji trudno było wówczas namierzyć, gdyż wędrowali z miejsca na miejsce, wiedziano jednak, że prędzej czy później będą zmuszeni zahaczyć o Berdyczów. Dlatego właśnie na tamtejszy urząd pocztowy nadawano przesyłki, po wcześniejszej prośbie „pisz do mnie na Berdyczów!”. Był to łatwy i skuteczny sposób komunikacji.

Z czasem jednak znaczenie tego powiedzenia zaczęło ulegać zmianie, pewnie na skutek długiego czasu oczekiwania na odpowiedź i pisanie na Berdyczów nie kojarzyło się już z pewnością wymiany informacji a bardziej z próbą spławienia interesanta. Na odczytanie listu trzeba było bowiem poczekać przynajmniej 2-3 miesiące. To niesamowite, że pozytywne skojarzenie może nabrać zgoła odmiennego wydźwięku!

Współcześnie to wyrażenie przypadło do gustu dziennikarzom, którzy tytułują nim swoje artykuły dotyczące jakichś nieprawidłowości w działaniu poczty, skutkujących wydłużeniem czasu oczekiwania na przesyłkę. Pewnie gdyby „Pisz na Berdyczów!” było wciąż żywe w mowie, zmieniłoby po raz kolejny swoje znaczenie, wątpię jednak, by do tego kiedykolwiek doszło.


Jeżeli chodzi o mnie, tylko raz słyszałem, żeby ktoś użył tego wyrażenia. Akurat siedziałem w pierwszej ławce na historii, a mieliśmy omówienie i poprawę sprawdzianu. Naturalnie w połowie lekcji do biurka ustawił się sznur uczniów, którzy doliczyli się więcej punktów niż nauczyciel. No i zawsze chodziło o zadania zamknięte, gdzie okazywało się, że historyk „chyba wziął pod uwagę odpowiedź a), ja przecież a) przekreśliłam i zaznaczyłam poprawną odpowiedź na sprawdzianie”. Sytuacja powtarzała się z każdym, kto dobił do biurka, ale nauczyciel nie wytrzymał, kiedy ktoś tam podszedł do niego po raz drugi. Wziął sprawdzian do ręki, schował do swojej teczki i powiedział:
— Pisz na Berdyczów!
Odeszło od biurka rozeźlone dziecko, któremu zabrakło jednego punktu do wyższej oceny, a ja po raz pierwszy i ostatni (jak dotąd) usłyszałem, żeby ktoś użył tego zwrotu.

Pisząc, pożytkowałem się wiedzą z Wikipedii i „Co w mowie piszczy?” Katarzyny Kłosińskiej.
P.S Historyk opracował metodę, która nie dopuszczała już oszustw. Zakreślał wielkim, czerwonym minusem odpowiedź a), czy tam inną zaznaczoną i wiadomo było, kto jakiej udzielił :)